Marzec- miesiąc wiosennych porządków w szafie i w głowie.

MARZEC

Marzec rozpoczął się wraz z nadzieją na wiosenne poranki i tęsknotą za praniem suszonym na balkonie.

Zapachem świeżego powietrza tuż po przebudzeniu i kawą na tarasie…

I tak nastawiona postanowiłam się nie przejmować moimi porażkami z początku roku i z werwą weszłam w ten jakże piękny miesiąc.

Sobota…mój ulubiony dzień w tygodniu. Mogę sobie spokojnie sprzątać, słuchać muzyki i delektować się pieczołowicie przygotowanym śniadaniem. Około 13 miałam całe mieszkanie wysprzątane  i już szykowałam sobie fotel do drzemki, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.

Poczłapałam mrucząc pod nosem mało parlamentarne słowa..

– No k…a! Kto śmie zakłócać mój święty, sobotni czas?!

Bo musimy tu jasno i wyraźnie powiedzieć: Sobota to dzień, gdzie goście są tak samo mile widziani w moim domu, jak kolejna podwyżka za energię elektryczną.

Z odpowiednio odstraszającą miną otworzyłam drzwi. Moje nastawienie było nie tylko bojowe, ale również można powiedzieć, że wspięłam się na wyżyny asertywności i zmierzałam do drzwi z pieśnią bojową na ustach, w asyście trąb wojennych.

Za flankami…errr..znaczy…za drzwiami przywitało mnie dwóch panów o wyglądzie lekko zmielonego weekendu, z domieszką fermentacji wina ze szczepów winogron wprost ze śląskich ogródków działkowych.

– Dzień dobry. Pani podzielniki straciły gwarancję, więc jesteśmy zmuszeni wymienić je jeszcze dziś. Oczywiście rachunek zostanie doliczony do Pani czynszu.

Zamruczałam pod nosem wszystkie możliwe przekleństwa, na wszelki wypadek w kilku językach. Żeby moc była większa…no bo przecież nie dlatego, że przeklinam.

– Noooo…dobrze…proszę…

I już po sekundzie pożałowałam swoich słów.

Kątem oka zobaczyłam tych dwóch gentelmanów śmiało kroczących po mojej świeżo wymuskanej podłodze. I już chciałam zaprotestować, ale z mojej krtani wydobył się tylko jęk przypominający ostatnie tchnienie zdychającej antylopy.

Bo zacni Panowie już stali na środku białego dywanu…i nie to było straszne…bo to co mnie mnie pozbawiło wszelkich sił witalnych i uderzyło niczym fala bezrobotnych po zasiłek, to widok czegoś przyklejonego do podeszwy już i tak sfatygowanych, niosących na sobie cały brud wszystkich osiedlowych uliczek, zeszłoroczne liście, zmieszane z odrobiną pasty do butów z ’86. To, co przykuło moją uwagę, to wyglądający spod podeszwy niczym paluch z dziurawej skarpety kawał psiej kupy!

I nagle mój umysł zaczął pracować na ultra szybkich obrotach, starając się przypomnieć 1001 sposobów na ukrycie zwłok.

Szybki plan: morderstwo, ukrycie zwłok, wyrzucenie dywanu i skok w głębiny rozpaczy, otulając się nostalgią i marazmem.

Spokojnie…każdy sąd mnie zrozumie. I kiedy już w głowie układałam sobie mowę obronną w sądzie, to moja ulubiona para monterów: Pat i Mat przystąpiła do działań.

Jak cudownie rozbrzmiewały w mojej głowie dźwięki wysublimowanej rozmowy dwóch mężczyzn o śrubie, kapilarach i elementach mocujących, odsuwając na dalszy plan moje haniebne plany pozbawienia życia Pata i Mata.

To wszystko pozwoliło mi zapomnieć o planach morderstwa oraz ogromnej plamie na moim, pranym ręcznie dywanie.

„Szukaj pozytywów! Szukaj pozytywów! Osiągnij zen!

Oddychaj…raz… spokój wypełnia Twoją duszę…dwa…słyszysz szum morza…trzy…

OK. Jestem gotowa…

Mam! Kupa przynosi szczęście!

No cóż…skoro nie mam portretu Semity na szczęście ani kominiarza z czterolistną koniczyną…niech już będzie chociaż to…oby do wiosny.

blog CityJungle.pl